Marsz Kurpiów na Kolno w 1924 r. – Henryk Syska

Marsz Kurpiów na Kolno w 1924 r. – Henryk Syska

Marsz Kurpiów na Kolno – 1924 r.

 

„Ludność  Puszczy  Kurpiowskiej żyje ubogo  wśród piasków, bagien i lasów. Oświata i uspołecznienie stoi tu na niskim poziomie.   Jedynym przewodnikiem tych ludzi od dawien    dawna był ksiądz. Wprowadzeni w błąd hasłem „Bóg i ojczyzna” podczas pierwszych wyborów Kurpie w drobnej swej części szukali nowych dróg i podczas drugich wyborów do Sejmu prawie ty­siąc głosów padło na księdza Okonia i cztery i pól tysiąca na „Wyzwolenie”.  Jednak olbrzymia większość, bo 12 tysięcy wyborców poszło za wskazaniem ducho­wieństwa i oddało głosy na ósemkę.”   Tyle doktor M. Czarnecki  na  łamach  „Wspólnej  Pracy”   (15.V   1924), pisma łomżyńskiego o wyraźnym kierunku lewicowym. Przykre położenie materialne tej cząstki kraju pod­kreśla także wniosek klubu poselskiego „Wyzwolenia” i „Jedności Ludowej”, złożony do laski marszałkow­skiej dnia 25 czerwca 1925 roku: ,,Na terenie powiatów ostrołęckiego i kolneńskiego, obejmujących dawną Pu­szczę Myszyniecką, ziemia jest nieurodzajna, piaszczy­sta, przy czym osady rolnicze w większości stanowią gospodarstwa karłowate, nie dające utrzymania ich po­siadaczom.   Upadek bytu materialnego, a nawet nędza ludności wobec   nieurodzaju i znacznych podatków, dochodzą częstokroć do ostatnich granic. Przed wojną większość ludności tamtejszej emigrowała do Ameryki lub sąsiednich Prus i stamtąd zapracowanym groszem zasilała rodziny pozostałe na miejscu. Obecnie  emi­gracja jest uniemożliwiona. Nastąpiło też na miejscu niepokojące przeludnienie, a co za tym idzie w parze — i nędza. Pięcio-, siedmiomorgowe   gospodarstwo  pia­szczyste w żadnym razie nie daje utrzymania rodzinie.” Więc  rozpoczęły się różne nieporozumienia.  Przede wszystkim z władzami leśnym o tzw. „odpady”. Roz­maitej wielkości działki „skarbowe”, wciśnięte między chłopskie zagony, przez chłopów od wielu lat po uwłaszczeniu nabyte niejako prawem zasiedzenia. O wolne, bez opłat zbieranie i wywózkę leśnego runa, łamanie suszu na opał, ścinkę użyteczniejszej drobnicy. Jak po­wiadano, „za ruska” nikt nie zwracał na to uwagi, do­piero polskie rządy słały zakaz za zakazem, co było przyczyną wstępnych nieufności, nawarstwiało pokłady niezadowolenia. Wiadomo, wysuszone podszycie borowe może spopielić byle niedopałek. Szczyptą żaru, co ogarnął płomieniem żywiołowego buntu wieś kurpiow­ską, była tępogłowa postawa kolneńskiego starostwa.

Była przysłowiową tajemnicą poliszynela zła gospo­darka pana starosty Brzęczka. Rosły zadłużenia, rozsa­dzające i tak już napięty do ostatnich możliwości budżet. Głośno szemrano o niepotrzebnych wydatkach, o wyjątkowej rozrzutności, połączonej z niefrasobliwo­ścią czynników z litery tylko dotąd odpowiedzialnych. Niby to funkcjonował sejmik, ale wyjątkowo niemra­wy, skumotrowany nowobogackim i obszarniczym po­winowactwem. Więc też i na plenarnym posiedzeniu w początkach lutego 1924 roku, przy nieśmiałych za­ledwie protestach, przegłosowano wniosek starosty Brzęczka o nowych obciążeniach podatkowych. Pod pozorem konieczności wybudowania gmachu gim­nazjalnego w Kolnie, pod hasłem lepszego wyposażenia szpitala. Zanotowano więc w księdze świadczeń nie­znane dotąd „pogłówne”. Czyli, jak leci, od „łepka” — po trzy złote. Bez względu na wielkość rodzin, ich majątkowe zróżnicowanie. Nie na tym koniec. Do „pogłównego” dorzucono jeszcze „podymne”’. Od każdego obiektu mieszkalnego, jeśli ten posiadał komin i choć­by jedno okno. Więc dotyczyło to, ku oburzeniu, nawet masowych tu pogorzelców wojennych, zajmujących krzywiczne, kryte wykopy przyfrontowe. A rozsypała ich wojna dostateczną ilość po Kurpiowszczyźnie. Nie miały zamiaru ustąpić po kilku jeszcze i kilkunastu nawet latach. Przypomina o tym rzeczowo cytowany już wniosek posłów ludowych: „Największe bogactwo, lasy sosnowe, własność skarbu, zajmujące przestrzeń około stu kilkudziesięciu morgów, z 1/3 najlepszego budulca wywieźli Niemcy. Obecnie w dalszym ciągu trwa wywóz nie obrobionego drzewa do Niemiec, mimo że ludność zniszczona przez wojnę mieszka jeszcze w chlewach i ziemiankach. Zdarza się, że nadleśnictwo drzewo zdolne na budulec, którego ludność nie może kupić z powodu braku pieniędzy, każe rżnąć na opał.”

W takich to okolicznościach wysłana została w mie­siącu lipcu 1923 roku petycja do Generalnej Dyrekcji Odbudowy. Przyznać trzeba, przyjęta dość życzliwie, ze zrozumieniem potrzeb. Obiecano zająć się bolączka­mi natychmiast. Zwiększyć obrót kredytowy, pomno­żyć przydział materiałów budowlanych ze szczególnym uwzględnieniem drzewa. Nadano sprawie przebieg urzędowy. Warszawa przesiała całość dokumentacyjną starostwu kolneńskiemu z poleceniem bardziej wnikli­wego rozpatrywania miejscowych potrzeb. Starosta Brzęczek dostał ze złości wypieków i drgawek. Tak sobie poza jego plecami? Pokaże, kto tu jest władzą. Przekornych zapamięta. Weźmie ich na oko.

Buntowniczy ferment zajrzał więc do kolneńskiego skrawka puszczy. Zwłaszcza że wszystko to wzięło po­czątek na wyjątkowo ostrym przednówku. Wysłano delegację. Spokojną, ale stanowczą. By przekonała, kogo należy, przede wszystkim o bezpodstawności prawnej nałożonego podatku. Nie mającego pokrycia w żadnych zarządzeniach centralnych i paragrafach ustawodawczych. Zwrócili też uwagę przedstawiciele zubożałej wsi kurpiowskiej na zbyt widoczną jedno­stronność przy rozłożeniu świadczeń. Z oczywistą krzywdą dla najbardziej odczuwających niedostatek. Jeśli już przyjdzie płacić, to niechaj będzie nie „od dymu” i od „głowy”, ale z morgi czy też z hektara. Wy­słannicy przypomnieli także przy sposobności pewien okupacyjny szczegół. Dotyczący zagadnień oświato­wych. Było to po wejściu Niemców i ogłoszeniu przez nich niby to niezawisłości Królestwa. Powstał lokalny szmerek wokół powszechności szkolnictwa. Nic kto przecież inny, tylko miejscowi ziemianie i dorobkiewi­cze przekonywali miejscowego landrata o niecelowości zakładania szkół ludowych i to ich także kosztem. Nie mają oni ani ochoty, ani potrzeby świadczyć na oświa­tę chłopską. Może i rację mieli obszarnicy. Dlaczego jednak — mówili delegaci panu Brzęczkowi — mają teraz chłopi wzmacniać swoim groszem gimnazjum, gdzie nikt ze wsi dziecka swego nie wyśle choćby na pokaz? To samo dotyczy szpitala. Nie na chłopską kieszeń dzisiejszą leczenie u doktorów. Więc — dosyć żartów — jak mawiał pan Konstanty Kuszłejko.

Pan starosta nie wysłuchał do końca zażaleń. Huknął pięścią w stół i zawyrokował: poradzi sobie z buntow­nikami. Wygarnie ich jak bułki z piekarniaka i unie­szkodliwi. Nie słowem — to siłą. Pieniądze muszą wpłynąć do kasy. Najdalej za tydzień, za dwa, z górą za miesiąc. Na marginesie tych rozmów zanotował zna­ny już nam doktor Czarnecki w artykule pt. Wypadki na Kurpiach; „Najciekawsze jest jednak, że ludność puszczy ucisk podatkowy i niezwykłą energię w ścią­ganiu podatków za pomocą egzekucji łączy z istnieniem spółki do zakupu zboża, do której miał należeć staro­sta, weterynarz powiatowy i inni. Bo dziwnym zbie­giem okoliczności ajenci tej spółki zawsze zjawiali się u chłopa w momencie, w którym miał on na karku termin płatności lub przymusowej licytacji i kupowali zboże płacąc niżej cen rynkowych. Mówią o znacznych zarobkach tej spółki, otrzymanych z krzywdy chłop­skiej.”

Czas mijał, oczekiwane złotówki nie wpływały do starościńskiej kasy. Więc postanowił pan Brzęczek zadziałać. Twardo, bezwzględnie. Z użyciem siły. Poszły odpowiednie zarządzenia, rozkazy, pouczenia. Przede wszystkim do zarządu najbardziej nieustępliwej gminy z siedzibą w Turośli. Popisowa rola przydzielona zo­stała wójtowi Makarewiczowi. Ten na początek wy­znaczył Nową Rudę. Zawitał tam nakazanymi podwodami wczesnym rankiem 10 marca 1924 roku, otoczony wieńcem sześciu policjantów. Wyjątkowo gburowatych, służbistych. Spotkał skrzykniętą już gromadę. Spokojną, ale hardą. Nie dadzą ni grosza. Słowna po­tyczka nie doprowadziła do złagodzenia sporu. Nie brakło chłopom argumentów. Zbyt wiele pięści zaciś­niętych uniosło się w górę. Rada nierada, obrzucana wyzwiskami, odpłynęła urzędowa ekspedycja. By wró­cić tu za kilka dni. Ze znacznie powiększoną siłą. I w towarzystwie samego komendanta powiatowego. Zorganizowany tłum nie dał się zaskoczyć. Oczekiwał w różnych punktach wioski, zdecydowany na wszystko. Od pyskówki wzajemnej doszło do obustronnych ręko­czynów. Karabinowym oprawcom chwacko przeciwsta­wiały się kłonice, orczyki, żerdzie. Najbardziej ucier­piał 80-letni Kondracki oraz synowa Franciszka Naturalisty. Kobieta, w którymś tam miesiącu ciąży. Ostatecznie przemogła chwilowo zorganizowana napaść po­licyjna. Przystąpiono do egzekucji. Sponad trzydziestu chałup zrzucono do wozów różne małej zwykle warto­ści rekwizyty. Tymczasem wieść obiegła okolicę. Za­wrzała kurpiowska krewkość, odezwał się puszczański duch solidarności. Z Ksepek, Lemana, Adamusów, Szablaka, Herubina ruszyły chłopskie odwody. Nie z próżnymi rękami. Wieść ta szybko skruszyła pew­ność siebie watahy policyjnej. Uszła w porę, zabie­rając ze sobą  „zdobycz”. Podobnych prób dokonano też następnego dnia w Cieciorkach, Pupkowiźnie i innych wioskach.  Wszędzie stawiano opór. Indywidualny i zbiorowy.

Wspólna potrzeba jest najdoskonalszym organizatorem. W warunkach wspólnej krzywdy niepodobień­stwem jest poszukiwanie głównych i pomocniczych przewodników, choć niewątpliwie zawsze muszą dzia­łać bardziej wyczulone i świadome jednostki.

W niedzielę 26 marca naznaczono licytację zrabowa­nych „ruchomości”. Miała ona nastąpić tuż po nabożeństwie. Tymczasem już na dwa dni przed terminem była Turośl świadkiem niezwykłych odwiedzin. Przychodzili chłopi, chodzili od chałupy do chałupy, prze­prowadzali rozmowy. One to sprawiły, że oznaczonego popołudnia żadna żywa dusza nie stanęła przed młot­kiem wystukującym urzędową sprzedaż uprowadzone­go mienia. Ani chrześcijańscy, ani żydowscy spekulan­ci nie mieli odwagi przekroczyć i zlekceważyć tajemni­czych ostrzeżeń. Ojcowie gminy, mając wsparcie mo­ralne starościńskiej zastawy, nie miękli. Na łagodne upominanie się o przedmioty odpowiadali kąśliwie, że zwrot ich nastąpi tylko po spłacie należności i związa­nych już z nimi kar. Nadeszła wreszcie oczekiwana niedziela. Wyjątkowo przeciągało się nabożeństwo w nabitym też wyjątkowo ludem drewnianym kościele. Bezpośrednio po mszy ruszył tłum zwartą gromadą pod urząd gminny. Dostrzegł ów przemarsz jako pierw­szy z urzędu policjant Sadowski. chciał go zatrzymać, lecz natychmiast został unieruchomiony. Niewidoczna ręka wygłuszyła słupy telegraficzne. Na taką okolicz­ność, świadomy swej słabości, dał nura sekretarz Deptuła, by ukryć swoje członki przed fizyczną zniewagą u gospodarza Baranowskiego. Tylko chwilowo, bo ktoś go wyniuchał, by opatrzyć go szacunkową porcją ki­jów. Podobne rozliczenie wytrzymać musiał wójt Makarewicz. Kancelista Lemański mógł uniknąć tych przypadkowości, gdyby nie rozpuścił języka w obronie swojej zwierzchności. Wymierzono mu być może coś­kolwiek nieproporcjonalnie wygórowaną sprawiedli­wość ludową. Po dokonaniu jej trzy drabiniaste wozy zajechały przed urząd, by wyładowane odzyskanym sekwestrem rozwieźć go prawowitym właścicielom. Jeszcze tejże nocy doszedł ponownie do głosu powiato­wy komendant policji Kisztel. Na wszelki wypadek ściągnął posiłki z Białegostoku, Ostrołęki, Grajewa. Otrzymały też ukłon koszary łomżyńskiego pułku pie­choty. W ten sposób ponad czterdziestu chłopów od­stawiono do aresztu kolneńskiego.

Nastąpić miało teraz coś, co pokazało „swawolnych i do rebelii skłonnych Kurpików”, że wskrzesimy sło­wa uchwały sejmowej z roku 1736. Jak pod Kopański most za najazdu szwedzkiego, na rozkaz wodza powsta­nia styczniowego, Zygmunta Padlewskiego pod Myszy-niec — szły teraz kurpiowskie gromady na Kolno. Roz­gonić starostwo, wyzwolić aresztowanych. Wzorem wszystkich pochodów, szły przodem kobiety. Jak w Reymontowskiej epopei chłopskiej wołanie „na las”, rwało „puszczaków Mazowsza” nie mniej elektryzujące hasło „na Kolno”. Przedmieścia miasteczka obsadziła jednakże policja. W porę uprzedzona o nastrojach i desperackim przedsięwzięciu. Warknęły pojedyncze strzały, to znów regularne salwy. Zapadał wczesny, kwietniowy półmrok. Ilu padło rannych — nie wiado­mo. Na pobojowisku został kurpiowski wyrobnik Malinowski z Podgórza. Mimo zwartego kordonu policyj­nego licznym manifestantom udało się przedrzeć do miasta i uszkodzić areszt. Niestety nie zastano w nim zatrzymanych. Przezornie zostali przewiezieni do Łom­ży. Jeszcze ubiegłej nocy. Dopiero po upływie roku znaczna ich część stanęła przed sądem okręgowym: Byli to: Władysław Kuliś, Józef Rudnicki, Franciszek Rachubka,   Antoni   Podecznik,   Stanisław   Kobrzyński, Józef Kulas, Bolesław Koszewski, Bolesław Stacholec, Aleksander Nikiel, Władysław Witta, Jan Bazydło, Sta­nisław Pietruszka, Dominik Pardo, Władysław Lewandowski, Jakub  Jurczak, Ignacy Zagroda, Franciszek Bednarczyk, Władysław Pardo. Szczegółowo przygoto­wany proces wyznaczony został na dzień 6—7  lipca 1925 roku.   Oskarżeni przesłali prośbę do klubu poselskiego PSL „Wyzwolenie”, uzasadniając ją jak następuje: „Całe to zajście wywołał brutalnym postępowa­niem były starosta Brzęczek, który zdawał sobie spra­wę, że podatek od lokali z uwagi na brak odnośnych przepisów co do stopy tego podatku rozdrażni ludność.” Prosili  jednocześnie  klub: „o niesienie nam pomocy w celu uzyskania obrony, ponieważ my biedni Kurpie nie jesteśmy w stanie opłacić adwokatów.”

Stronnictwo jak najpoważniej dostrzegło potrzebę. Przypuszczalnie za osobistym wstawiennictwem Mak­symiliana Miłguja-Malinowskiego, który jeszcze jako redaktor „Zorzy” wykazywał zainteresowanie całym pograniczem, szczególnie zaś Kurpiowszczyzną, co zna­lazło wyraz w jego licznych artykułach i notatkach. Więc zjechali na rozprawę najwybitniejsi przedstawi­ciele warszawskiej palestry: Paschalski, Dreszer, Szumański, Zubowicz, Malinowski oraz Lachowicz z Łom­ży. Poza tym — jak donosił współpracownik i działacz „Wyzwolenia” (nr 23/1925) znany nam Stanisław Krupka, nauczyciel z powiatu kolneńskiego: „Nie szczędzili swych trudów i zabiegów, by dla swych ro­daków uzyskać jak najlepszą obronę, obywatele: wójt z Małego Płocka Aleksander Podsiad, członkowie sej­miku: Józef Poświata i Piotr Szymczyk z Lipnik, ob. Jeżewski z Porytego i Jan Pikuliński z Kolna, za co im wszystkim jesteśmy wdzięczni. Akt oskarżenia zamierzał wykazać zbrojny bunt chłopów kurpiowskich przeciwko władzy państwowej. Jako element zanarchizowany, nastawiony wrogo do ustroju. Natomiast według sprawozdawcy „Wspólnej Pracy” (nr 14/1925): „Na przewodzie sądowym sprawa straciła swój groźny i ponury charakter. Natomiast w całej swej nagości ukazała się sylwetka przymiera­jącego głodem, znękanego i doprowadzonego do rozpa­czy Kurpia.”

Obrona bez wysiłku rozbiła podstawową  próbę oskarżenia. Rozwiała mit przede wszystkim  o pocho­dzie uzbrojonym po zęby. Stwierdzono posiadanie ki­jów, narzędzi przecież  używanych  na co dzień przez tysiące ludzi w zamiarach bynajmniej nie światoburczych. Niektórym uczestnikom wygrzebywano podczas rewizji scyzoryki: rzecz jak najbardziej naturalna dla każdego  podróżującego,   zwłaszcza   mężczyzny.   Co  do zbiorowych   wystrzałów    policyjne   zeznania   rozniósł krzyżowy ogień  adwokackich  indagacji. Każdy poli­cjant mówił co innego,  każdy wciąż coś uzupełniał, odwoływał, prostował. Nie dawało to żadnej uporząd­kowanej  całości.  „Gdy jeden słyszał salwy pojedyn­czych grup, a było ich cztery, i z ilości strzałów można sądzić, że grupa jest w posiadaniu od 15 do 20 kara­binów, drugi słyszał dwa-trzy odległe strzały i to w do­datku nie umie określić, czy od strony nadciągającego tłumu, czy strzelali idący na pomoc policjanci z oko­licy; inny znowu wcale strzałów nie słyszał” — cytu­jemy  sprawozdawcę  „Wspólnej  Pracy”.  — Jak niosą słuchy, zeznania  wszystkich świadków — a  było  ich aż  127 — wnosiły tyle chaosu,  nie uporządkowanych myśli, rażących sprzeczności, że i obrona, i oskarżenie gubiły się w ich ogólnym rozprzężeniu.”

Kilka  zaledwie głosów zasługiwało na uwagę i te przemawiały wyłącznie na korzyść oskarżonych. Więc zabierał głos ks. Krysiak, miejscowy proboszcz, miej­scowego pochodzenia i zaprzysięgły działacz endecki. Odpowiedzialnością za wszystkie zajścia obciążał zde­cydowanie bezduszność władz, nie potrafiących należy­cie wniknąć w zbiorową duszę kurpiowską, jego zda­niem, wyjątkowo łatwą do urobienia. Franciszek Naturalista z Nowej Rudy, członek sejmiku powiatowego, oskarżał przede wszystkim starostę Brzęczka, jako człowieka bezwzględnego, pozbawionego wszelkich uczuć i odruchów ludzkich, pragnącego wykazać, czego to on potrafi dokonać w krótkim czasie na powierzo­nym mu obszarze administracyjnym. Do chorobliwie wygórowanych ambicji władztwa starosty odniósł się wyjątkowo ostro także dyrektor gimnazjum Maciurzyński, podkreślając żarliwy patriotyzm Kurpiow­szczyzny przy trudnym do wyobrażenia jej ówczesnym poziomie bytowania. Aleksander Steffen z Łączki, zna­ny działacz i przemytnik tajnych druków z Królestwa na Mazowsze Pruskie i odwrotnie, tłumiąc szloch po­wiedział, że na ławie oskarżonych są najofiarniejsi działacze Puszczy Zielonej, zasłużeni w walce z cara­tem i o powrót do macierzy Prus Wschodnich. Mocno zgmatwał się i tym samym samooskarżał pan Brzęczek, już wówczas pozbawiony starostwa dzięki interpelacji poselskiej klubu „Wyzwolenia”, lecz popierany na po­dobną funkcję do Sochaczewa. I on również — nadal co prawda buńczuczny — musiał skapitulować pod naporem rzeczowych przeciwieństw. Wśród ogólnego poruszenia przyznał, że istotnie między oskarżonymi nie ma winowajców. Należy ich zatem szukać nadal i wyławiać. Gdzie i skąd — nie potrafił wskazać.

Najbezczelniejszym sposobem próbowano oczernić Franciszka Kurysia. Niby to ze względu na posiada­nie broni palnej. Mówi policjant Cesarz: „Kurysia zo­baczyłem na koniu. Jechał stępa, rozważnie. Karabin cisnął do rowu.” Policjant Nowicki: „Kuryś mknął raźnego kłusa.”. Karabin dojrzał osobiście na krawę­dzi szosy. „Czy podrzucił go oskarżony?” Nie widział. Policjant Kuchejda: „Nadjechałem, gdy Kuryś był już aresztowany. Rozejrzałem się i zobaczyłem zupełnie przypadkowo leżący karabin. Ponoć Kuryś miał ka­rabin przeciągnięty sznurkiem. Okaz spoczywający na stole sędziowskim nie miał żadnego zabezpieczenia. Gdzie więc przepadło? Odpowiada niedawny jeszcze policjant Dybczyński. Zwolniony dyscyplinarnie, do­puścił bowiem do ucieczki jednego z konwojowanych. Przysłuchuje się sędzia, kręci głową, szpera w zapis­kach. Dopatruje się rażących sprzeczności zeznań dzi­siejszych z zeznaniami poprzednimi. Świadek wyjaśnia: „Wtedy wszyscy my mieli takie hasło, dziś w policji nie jestem, przysięgałem, więc muszę mówić prawdę.” Na sali poruszenie. Oto wyraz zmagań sumienia mię­dzy postawą służbową a uczciwego człowieka. Zeznaje. Przede wszystkim o okrucieństwie policji, jej wyjąt­kowym sadyzmie, Kurpia Malinowskiego, ciężko ran­nego, kulami dobijają. Uderzeniem kolb, kopniakami. Wśród zgromadzonych przeszedł szmer, nie mógł za­chować pozornej neutralności także i prokurator. Za­powiada w tej sprawie dochodzenie. O wynikach jed­nak nigdy się świat nie dowiedział. Wyjątkowo do­datnie wrażenie i u publiczności, i u obrońców wywar­ły zeznania kierownika ekspozytury śledczej Jarosińskiego. Wyjątkowy, jak na rzecznika oskarżenia, obiek­tywizm, rzadko spotykana w tych kołach bezstronność. Rzetelnie przedstawił nędzę kurpiowską, ściągniętą przeludnieniom i zahamowaniem popularnej ongi emi­gracji zarobkowej; jałową glebą, przydatną w wielu wypadkach tylko pod leśne młodniki; niskim poziomem wiedzy rolniczej, jako że Kurpie stosunkowo niedawno jęli się pługa i brony; nieobliczalnym zniszczeniem wojennym, zaległościami przy ich usuwaniu. W świetle tych wywodów jak gdyby roznosiła się i znikała wina zbuntowanych.  Kierowanych  raczej  bez świadomości, żywiołem prawdziwej rozpaczy. Której nikt nie zamie­rzał i nie próbował rozsupłać, zrozumieć, wytłumaczyć. Nic też dziwnego, że wszyscy obrońcy w swoich kwie­cistych mowach wymieniali świadka Jarosińskiego ja­ko wzór  „policjanta-obywatela”,   jako przeciwieństwo byłego starosty Brzęczka, który jest głównym spraw­cą smutnych wydarzeń i zdaniem szczególnie  adwo­kata Zubowicza, powinien zająć ławę oskarżanych. Ten istotny moment wydobył ze szczególną pasją mecenas Paschalski, gdy mówił o niedopuszczalnym wezwaniu do akcji oddziałów wojskowych: „Thiers — Francuz — powiedział, że na bagnetach można się czasem oprzeć, ale niepodobna siedzieć, a tym bardziej spoczywać. Dlatego  użycie   wojska  obarcza wymowną  odpowie­dzialnością władzę państwową.”

Wyjątkowo krótko trwała narada sędziowska. I re­zultatem jej — wyrok uniewinniający. Na wysokości zadania stanął łomżyński wymiar sprawiedliwości w osobach: wiceprezesa sądu Skarżyńskiego oraz sę­dziów Głowackiego i Wolskiego.

„Cała ta sprawa przedstawia wdzięczne tło do napi­sania dramatu społecznego, który niestety tkwi w na­szym młodym organizmie państwowym. Pomimo swej grozy nie wywołała ona dreszczów sensacji kryminal­nej, a była raczej poglądową lekcją wychowania spo­łecznego. Z jednej strony wystąpił nieugięty, bezdusz­ny, pozbawiony instynktów społecznych przedstawiciel władzy, z drugiej ciemna, bezradna, lecz solidarna ma­sa, która w poczuciu wyrządzonej krzywdy nie umie znaleźć legalnych dróg obrony” — kwitowała ów głoś­ny przed półwieczem blisko proces „Wspólna Praca” (nr 14/1925). Nie zaniedbując jednocześnie ukłonu tym, którzy nie byli obojętni na krzywdę: „Bardzo piękna rolę odegrało w tej całej sprawie Stronnictwo Ludowe „Wyzwolenie”. Posłowie sejmowi tego stronnictwa zjeżdżali parokrotnie na miejsce i wiele przyczynili się do uspokojenia ludności. Dopomagał im dzielnie, a ra­czej kierował całą akcją, członek Głównego Zarządu stronnictwa, pan Krupka, który sam pochodząc z tych okolic, doskonale zna miejscowe stosunki.”

Nie było to jeszcze zamknięcie spuścizny po marszu chłopów kurpiowskich na Kolno. Niebawem pociągnie­ to do odpowiedzialności znowu kilkadziesiąt osób, w tym 16 kobiet, oskarżonych o spowodowanie zbiego­wiska, znieważanie urzędników i pyskowania, mocno poniżające władzę państwową. Oskarżeni z uwagi na pomyślne zakończenie procesu podstawowego poważ­nie zlekceważyli przygotowanie obrony, stanęli do roz­prawy bez należytej obstawy świadków. I niestety — przegrali. Bakcyl staroświeckiej zemsty nie przestał działać. Niewielka co prawda przypadła odsiadka i nie wszystkich obwinionych. Ale i dwa miesiące za kratą to także nie bagatelka, dorzuciwszy do nich poczucie doznanej krzywdy.

 

 

Henryk Syska, Ułomek rodzinnego chleba, s. 73 – 86.

No Comments

Post A Comment